Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Z za drobnych szybek wyglądało potwierdzenie malowidła, takież flasze, dzbany, kieliszki i obwarzanki. Do drzwi otwartych, po trzech wschodach kamiennych zabłoconych wszedłszy, miałeś przed sobą długą wązką sklepioną izbę, gdzie zasiadała sławna swem piwem, miodem i lipcem Krzaczkowa.
Krzaczkowa, wdowa po mieszczaninie Krzaczku, od lat już kilkudziesiąt panowała w zadymionej szynkowni, za czerwoną kratką, obwodzącą i stół zastawiony dzbanami i wejście do lochu zawsze na wpół otwarte.
Ławy, piec, stół dębowy, półki zastawione talerzami, misami, łyżkami, składały cały sprzęt izby, do której zbiegała się gawiedź miejska, szuja ludu, na piwo, na sławny marzec pani Krzaczkowej.
Do koła gwarzyli u czerwonych dzbanów klechowie z Podgórza, z okolic Krakowa, starsi żacy, dzwonnicy kościelni, ubodzy mieszczanie i wyrobnicy.
Tam pielgrzym w czarnej sukni, kapeluszu z szerokiemi skrzydły, ubranym w muszle, z tykwą żółtą u pasa, koszturem w ręku, rozpowiadał dzieje swej podróży zgromadzonemu pospólstwu; dalej rybałt stary opisywał wymownie wyprawę na Wołosz, gdzie się sławy i kalectwa dobił. Dalej jeszcze dzwonnik traktował starą babkę z pod kościoła, powierzając jej tajemnicę kruchty i historją ostatniego pogrzebu, w czasie którego dziwy się działy.
Za stołem siedziała poważna, niezmiernej otyłości czerwona i połyskująca pani Krzaczkowa. Na głowie jej zwinięta niedbale chustka jaskrawa, nie zajmowała jednak wszystkich włosów siwych, które się z pod niej wymykały kosmami. — Niegdyś niebieskie a teraz siwe blade oczy, obłąkane i dzikie chodziły nieustannie