z kąta w kąt izby. Przygłuchła już, domyślała się jednak wzrokiem sobie dopomagając, czego komu i wiele było potrzeba; nalewała i wysyłała na izbę przez małego odartego chłopczyka, który u nóg jej razem z kotem czarnym siedział, czekając rozkazów.
W chwili kiedy żyd uważnie uchylając drzwi zaglądał do szynkowni, pielgrzym w kapeluszu z szerokiemi skrzydły na cały głos rozpowiadał o podróży swej, niedawno odbytej do Rzymu. Wszyscy słuchali go z natężoną uwagą, nawet pani Krzaczkowa, która przy głuchocie pojętna była i domyślna. Strój opowiadającego mówił jej tyle co usta, boć nie pierwszego to pielgrzyma słuchała.
— Nim się zaciągniesz do Rzymu, okropna to i daleka droga, bracia — mówił pielgrzym. — Naprzód skały i góry takie, że nie tylko chmury często o ich wierzchy zawadzają i rozdzierają się, ale księżyc czasami rogiem się zaczepi i siądzie, dopóki wiater go nie wyrwie. — Co to nasze góry i skały! ziarnka piasku przy tamtych. Rok idziesz do góry, a rok spuszczać się potrzeba. — To potem dolina, ale przejść trudno dolinę, gdyż najeżona kamieniami, tak że z jednego na drugi skakać potrzeba, bo inaczej przejść nie można. A obejrzysz się toś jak w lochu, do koła znowu góry. Na wierzchu ich śniegi, w środku jesień, niżej lato, niżej wiosna, a najniżej dopiero taka pora roku jak wszędzie. Przeskakawszy dolinę, znowu góry. — Często między górą a górą rzeka płynie i po nad nią półtorej mili wisi most. Co za most! Spróchniały kijek nad przepaścią, a ośliźniesz się, to się poleć Panu Bogu, amen tobie! To znowu na wierzchach gór będą stawy zamarzłe. I żebyć choć po ludzku, jak to u nas gład-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.