Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

ko, ale gdzie tam! Panują tam wielkie wiatry, bałwany się wznoszą na kilkadziesiąt łokci, a mróz bywa taki, że bałwan cały w powietrzu kośnieje, twardnieje, i tak całe czasem jezioro zmarznie. Drapiesz się więc z bryły na bryłę, a gdzieniegdzie skaczesz przez wodę, co jeszcze płynie. Dalej tedy znowu góry. Ale tu już co innego, ze środka ich, bo tam są bramy piekielne, bucha nieustanny dym i płomień, lecą popioły i kamienie, zieje siarczysta para.
U wrót tych piekielnych nie ma żadnej straży, idź kiedy chcesz, o pass cię nie zapytają pewnie. Nocami słychać i wurkot i krzyki potępieńców i jęki okropne, tak że ci co tam blizko mieszkają, nigdy nie śpią ze strachu, chyba na jedno oko i to stojąc.
— A jakże tam ludzie mieszkają?
— Ot, tak jak i tu przyzwyczaiwszy się, a nawet kraj żeby nie to, że tamtędy droga do piekła, wcale żyzny, dobry i wygodny. Wino rośnie jak u nas kapusta, a na drzewach wiszą jabłka złote i srebrne.
Na te właśnie słowa wszedł żyd i po cichu zawołał: Lagus!
Dziad, który siedząc na ziemi oparty o ławę, z zajęciem słuchał opowiadania, podjął się, aby zobaczyć, kto go woła, a ujrzawszy kampsora, dał mu znak ręką i wyszedł powoli ku niemu.
Oba oddalili się spiesznie potem od szyneczku pani Krzaczkowej i następująca zawiązała się między nimi rozmowa.
— Słuchaj Lagus, tyś nie zapomniał drogi do Węgier?...
— Ja? a jak chcieliście bym ją zapomniał, nie tak ci to dawno.