— Nie dawno, prawda, jakeście przeprowadzali cyganów, i kradzione konie tamtędy i złapany.
— Na co to przypominać, mój Rebe.
— A trzeba przypomnieć — dorzucił żyd — boś mnie winien.
— No, no, pamiętam.
— Otóż ja cię teraz sam chcę wysłać do Węgier.
— Z czem, z kim, po co? wy? Jużciż nie z kradzionym koniem?
— Lepiej, bo może z kradzionem dzieckiem.
— Hę? chrześcjańskiem?
— Chociaż mu ani życia, ani wiary odbierać nie myślę i ja go nie wysyłam, ja tylko pomagam.
Tu ruszył ramionami.
— Za pieniądze — rzekł Lagus.
— Rozumie się za pieniądze, i wy nie darmo pójdziecie także.
— Samo z siebie.
— Ja wam wskażę miejsce, w które go pod kwit oddacie, a wróciwszy, odbierzecie co wam za to należeć będzie.
— Cóż to za dziecko? — spytał Lagus.
— Tobie na co wiedzieć, dziecko, dosyć... Nie popotrzebne tu... Tracić go nie chcą, to go wyszlą. Ot po wszystkiem.
— Powiedzcie mi jednak co to za dziecko, bo kto was wie, czy za to wisieć nie można, a mnie już nie chciało by się na starość.
— Nu... to i młodemu jeszcze gorzej się nie chce...
— Stary, woli spokojność — rzekł Lagus — już człowiekowi nie do Węgier chodzić, a lepiej pod kościołem leżeć z wyciągniętą ręką... Lada dzień nabiorą
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.