Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

w oko, był Maciek siedzący z książką w ręku na wschodach.
Żyd przysunął się chciwie do niego.
— A ja zawsze z wami spotykać się muszę.
— Prawda że to rzecz szczególna — odrzekł żak wracając oczy do książki — rzekłby kto że za mną gonicie.
— Ja? a tożby czemu — śmiejąc się zawołał niechętny Hahngold.
— Czemu? alboż ja wiem?
— To ja wiem — przerwał drugi żak nadchodzący — żydzi potrzebują krwi chrześcjańskiej na paschę i wybrali ciebie pewnie.
Maciek pobladł, Hahngold zaciął usta i zwrócił oczy iskrzące na mówiącego żaka, który się śmiał na całe gardło.
— Jest pan Pudłowski? — spytał żywo i nagle żyd.
— Spytajcie się koziej łapki, to wam powie.
— Wolę się waszmościów spytać.
— A my co wiemy? Jak się nauka skończy, mistrz leci i zamyka się, a gdzie jest i co robi, nikt go już potem nie wie! Spytajcie koziej łapki.
Żyd widocznie chciał coś jeszcze mówić do Maćka, ale na przekorę mu stał drugi żaczek, musiał więc mrucząc odejść. Po chwilce usłyszeli chłopcy siedzący na wschodach daleki głos dzwonka, potem odryglowanie drzwi, potem zamykanie ich znowu, potem nic już więcej.
— Otóż to tak zawsze — rzekł żaczek do Maćka, jak to paskudne żydzisko przyjdzie do mistrza, zawsze się na całe godziny zamykają z sobą. — Ludzie bardzo gadają o czarnoksięstwie, o jakichś tam djabel-