stwach. — Kto wie, to nie bez przyczyny! Za temi drzwiami do drugiej izby prowadzącemi nikt jeszcze z nas nie był, nikt nawet przez dziurkę nie zajrzał!
Maciek słuchał obojętnie uśmiechając się słów studenta, my tymczasem z Hahngoldem zajrzmy do pana Pudłowskiego.
Usłyszawszy dzwonek, mistrz wybiegł z drugiej izby, w której zawsze siedział i wedle zwyczaju spytał:
— Kto tam?
— Kampsor.
Prędko odryglowały się i otwarły drzwi, żyd się wcisnął i na nowo je zamknięto pilnie. — Ale jak wszystkich nie przyjął go pan Pudłowski w pierwszej izbie, w milczeniu wziął za rękę i powiódł do drugiej.
Ta druga była obszerniejsza od pierwszej, jak tamta sklepiona i naga, dwoje okien wychodziły z niej na dwie ulice. Bursa bowiem była domostwem narożnem. Jedno krzesło, jeden stół i rupiecie rozmaite zajmowały całą komnatę.
Ze sprzętów trudno było dojść, jakiego rodzaju zatrudnienie sprowadzało tu Pudłowskiego. Ani jednej książki nie było na stole, na krzesłach dwóch, na oknie. Natomiast ogromny tygiel, z jakąś massą zastygłą, mnóstwo patyków, kości, pierza, piór, podartych pargaminów, zawalały podłogę. Na ścianach wisiały wypchane ptaki, począwszy od orła do wróbla, wszystkie z rozpiętemi skrzydły. Na stole dwa bocianie skrzydła ucięte czerniały.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.