Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Mieszkanie to nie miało ani alchemicznego pieca, ani retort i bań, ani flasz, ani innych przyborów wielkiego dzieła. — Widać było, że gospodarz zajmował się jakąś tajemniczą sprawą, ale to pewna że nie robieniem złota, ani filozoficznego kamienia. — Ptasie skrzydła, ptaki i reszta sprzętu nie zdawały się też mieć związku z żadną gałęzią magii, a astrologicznych i kabalistycznych znaków nigdzie dostrzedz nie było można.
Gdy weszli, żyd tajemnie w brodzie i wąsach się uśmiechał, a potem odwracając do Pudłowskiego, który zdawał się czekać zapytania, rzekł:
— No, jak idzie?
— Jak idzie! Idzie, ale ciężko! Sam Pan Bóg wie ile mnie to pracy, bezsennych nocy, medytacji i życia kosztować będzie.
— Ale jak się zrobi?
— Jak się zrobi, Rebe Hahngold — zawołał Pudłowski chwytając i ściskając go za rękę silnie, wlepiając weń oczy rozżarzone, zapalone, ogniste, jak się to zrobi co myślę. — Ja jestem sławny nad sławnymi, mistrz nad mistrze, ja jestem jak Tubal-Kain co wynalazł...
Żyd wzruszył ramionami i przerwał Pudłowskiemu, oglądając się.
— Kiedyż się spodziewacie końca?
— Końca! — rzekł smutnie Pudłowski zwieszając głowę. — Alboż wiem! alboż przewidzieć mogę? może jutro, a może mi życia nie wystarczy. Życie w tę pracę wsiąka, jak woda w piasek. — Zdaje ci się że pracujesz, a skończywszy nie zostanie śladu roboty...