— Gdybym mógł dostać skrzydeł u Skały! A! dałbym połowę życia... Budowa ich objaśniła by mnie najlepiej o skrzydłach dla człowieka.
— Czemu nie wybierzecie się w drogę po nie? spytał Hahngold.
— Żartujesz Rabbi! ja żartów nie lubię, chodźmy ztąd, wy mnie nie pojmujecie.
I chciał drzwi odemknąć, gdy go żyd wziął za rękę.
— Posłuchaj mnie mistrzu — ja cię o coś chciałem pytać.
— No, o co?
— O jednego z twoich żaków.
Pudłowski splunął pogardliwie...
— O którego z tych błaznów?
— Kto się ostatni wpisał.
— Chodźmy do pierwszej izby, tam są matrykuły.
Weszli i mistrz zaryglowawszy drzwi, wyciągnął książkę, w której wyczytał imie Maćka Skowronka.
— Maciek Skowronek! Blady, blondyn, młody.
— Łacinnik dobry... uczy się wybornie.
— Nie wiecie co o jego rodzie i rodzicach?
— Sierota.
— Nie mówił co o sobie...
— Alboż bym go pytał?
— Zawołajcie go i popytajcie — ja będę w drugiej izbie.
— Tobie to do czego Hahngold?
— Co wam z tego, mnie to potrzebne... Ja wam dostanę skrzydeł strusich.
— Pewnie?
— Dostanę niezawodnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.