Pudłowski tak się niecierpliwił tem badaniem, którego się podjął dla strusich skrzydeł, że obiema nogami tupał, zżymał się i rzucał.
— Masz kogo krewnych?
— Nikogo.
— Kto cię tu przysłał?
— Po śmierci księdza, który mnie uczył, sam poszedłem.
— Sam?
— Z aniołem stróżem.
Mistrz kiwnął głową poważnie.
— Powiedz-że mi co więcej o sobie?
— Cóż? chyba żem bardzo biedny.
— Masz siostry, braci?
— Nikogo.
— Idź-że sobie, a ucz się, będę o tobie pamiętać. A nie bądź ciekawy.
Maciek rzuciwszy mimowolnie okiem po izbie, dostrzegł czapki żydowskiej na krzesełku, zrozumiał wszystko, zimno mu się zrobiło, wyszedł drżący.
Ledwie drzwi się za nim zamknęły, Hahngold wcisnął się milczący, zamyślony.
— Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Dowiedziałeś się czegoś chciał.
— Wszystkiego.
— A skrzydła strusie?
— Będą.
— Czem-że cię zajmuje ten sierota?
— Czem? Nic... tak! ciekawość!
— O! o!... myślicie żartować ze mnie — w tem coś jest.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.