szabaśniki wisiały od sufitów, proste ławki sosnowe służyły do siedzenia, a po kątach wznosiły się wysoko wysłane kotary za różno-barwnemi firankami, ze stosami poduszek i pierzyn. Minąwszy kilka podobnie urządzonych izdebek ciasnych i brudnych, natrafiało się dopiero na kute drzwi, do pracowni Hahngolda wiodące. Za te drzwi nikt już z domowych nie wchodził, ani żona, ani dzieci kampsora, a z odwiedzających ci tylko, których on sam wezwał. Dwie obszerne sklepione izby, z których jedna w pół ciemna, składały to tajemne schronienie.
I tu było ubogo, ale za widocznem opuszczeniem i zaniedbaniem, przeglądało skąpstwo, dawał się czuć gdzieś ukryty dostatek. Stół osłoniony starym zdartym dywanem, okryty księgami, papierem, zarzucony był astrologicznemi karty, kabalistycznemi znakami na pargaminach, narzędziami, które alchemika zdradzały.
Nigdzie jednak nawet w drugiej izbie nie było pieca, retort i porządnego przyboru pracujących około wielkiego dzieła, bo Hahngold namiętnie oddając się alchemji, nigdy jednak swoim kosztem i u siebie w domu prób nie czynił. — Wyczytawszy co nowego w księgach, szedł do znajomych adeptów hermetycznych tajni i tam próbował, materjałami i narzędziami cudzemi. Tu więc w domu urywkowe tylko, pojedyńcze recipiens’y, retorty i flaszki z precipitatami, zdradzały alchemika.
Więcej nad to było śladów kabały hebrejskiej, rachunków astrologicznych bałamutnych, horoskopów i niezrozumiałych jakichś wykreśleń. Na ścianach nie było tych ciekawości upodobanych mędrcom dawnych
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.