czasów, ani skór wężowych, ani wypchanego krokodyla, ani mumij, ani kości trupich, których zresztą żyd bez narażenia się u swoich współwyznawców na imie niedowiarka, chować by nie mógł.
Natomiast wisiały szuby, suknie różne, broń bogata, pasy i t. p. w zastaw zapewne wzięte fanty... Druga izba w pół ciemna pełna była kufrów, skrzyń, odzienia, pudeł, pudełek.
Tak prozaicznie wcale wyglądał ten tajnik Hahngolda... Nic w niem dla pochwalenia się, nic dla wygody własnej... Łóżko twarde i wązkie, krzesło z którego powychodziły włosy, na którem porozpadała się skóra, lichtarz mosiężny, dzban cynowy i drugi porcelanowy z pokryciem miedzianem. Okna zakratowane ledwie przepuszczały światło, zamykały je wewnątrz jeszcze okiennice kute i grube, widoku z nich żadnego, powietrza mało, światło smutne.
A jednak nigdzie lepiej, nigdzie milej i wygodniej nie przesiadywał Hahngold jak u siebie, zatopiony w medytacjach nad tajniami talmudu i kabały chaldejskiej, nie zważał na to co go otaczało.
A nie był to jeden z tych mędrców izraelskich, co dla nauki zapominają o świecie i tracą wszelką władzę praktycznego prowadzenia się. Hahngold i pracował po swojemu w księgach i ruszał się na świecie. Wszędzie go było pełno. Niemal wszystkich znał profesorów akademji, zachodził do królewskiego zamku, włóczył się po pałacach, pisał horoskopy, przepowiadał z ręki, wróżył z liter przypadkiem otwartej księgi, smażył w tyglu mniemane złoto, a oprócz tego pożyczał pieniądze na zastawy, na lichwę, podejmował się szpiegostw i najrozmaitszych spraw, byle mu one wy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.