Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówcie — mówcie, co tam chcecie, ja czasu nie mam.
— Słyszałam waszą wczorajszą rozmowę z Lagusem...
— I cóż? — spytał żyd obojętnie, wykrzywiając gębę wzgardliwie.
— Wiem o kogo wam idzie, i kto was namówił na to.
— I cóż? — tak samo powtórzył żyd.
— Mogła bym was wydać i oskarżyć...
Hahngold zaśmiał się na głos, plunął kilka razy i zawołał na służącą.
— Czekajcie, czekajcie, to nie koniec — dodała Agata.
— I cóż? — znowu po swojemu dodał żyd.
— Wiele wam za stracenie dziecka obiecano?
— Co wam do tego?
— I bardzo! ja wam w dwójnasób obiecuję jeśli tego nie uczynicie, a pomożecie nam.
— Komu?
— Temu dziecięciu.
Hahngold ramionami ruszył.
— Żebraczka, baba z pod kościoła! — dodał.
— Tak, tak! ale nie ja wam obiecuję, a matka. Ty wiesz, on ma matkę.
— Ona zginęła.
— Ona nie zginęła, żyje... jest tu i wkrótce...
Żyd pilniej począł się przysłuchiwać, sam nie wiedział, wierzyć czy nie wierzyć, śmiać się, czy umawiać. Z jednej strony pędziła go chęć zysku, z drugiej lękał się oszukaństwa, osoba wybrana do poselstwa go dziwiła. Ale wkrótce począł rozumować, że