chając się, poprawił włosy i siadając na ławce, spytał:
— A cóż?
— Jeszcze nic — rzekł żyd obojętnie — i zdaje się że na niczem nawet skończy.
— Jakto?
— Trudniej to niż się wam zdaje.
— Trudno! trudno! Chcesz chyba co utargować więcej Rebe. — Ale to trzeba mówić od razu, a nie szukać trudności, których nie ma.
Żyd po swojemu wzgardliwie ruszył ramionami i wskazał na wychodzącą z podwórza żebraczkę.
— Cóż to ma za związek?
— Ona także w tym interesie przychodziła...
— Kto?
— Ta kobieta.
— Ta kobieta! — I nieznajomy powstał z ławki żywo. — Od kogo?
— Od matki.
— Matka nie żyje.
— Żyje — odpowiedział żyd zimno.
Niespokojność zielono ubranego jegomości wzrastała, chociaż ją pokryć usiłował i przybierając postawę żartobliwą, dodał:
— Żartujecie sobie ze mnie... Gdzież ona jest?
— Udała się do króla.
Nieznajomy pobladł.
— Kto wam to mówił?
— Kto? co nam do tego, kiedy nie wierzycie.
— Ale to być nie może.
— Nu... to i dobrze.
— A nasza umowa?
— Co to za umowa?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.