— Myślicie ją zrywać, żywo spytał zielono ubrany.
— Ona się sama zerwała — odpowiedział żyd.
— Więc dobrze. — I powstał z ławki, a twarz mu się zarumieniła. — Znajdziem kogo innego na wasze miejsce.
— I owszem.
Nieznajomy straszył odejściem swojem żyda, ale widać było, że i sam nie rad odchodził. Żyd stał zimny i nieporuszony.
— Cóż będzie?
— Cóż chcecie żeby było?
— Stoi umowa, czy nie? Słowo i koniec.
— Ja nie chcę się w to mieszać. Sprawa już u króla.
— Kto wam nabił głowę temi baśniami... Wy chcecie więcej pieniędzy?... Dodam więc.
— Dodajcie w dwójnasób a będzie jeszcze za mało, rzekł żyd.
— W dwójnasób — zawołał nieznajomy niecierpliwie...
— Ja z drugiej strony będę miał więcej.
— Z jakiej drugiej strony, kiedy jej nie ma... Matka nie żyje.
— Ona żyje. Ona przyjechała do Tykocina.
— To być nie może.
— Zobaczycie.
— Jakieś oszustwo.
— Wszak król ją zna dobrze, on osądzi.
Przybyły z niecierpliwości targnął kapelusz, zżymał się, klął po cichu i palce zagryzłszy, stanął zadumawszy się mimo woli, pomimo że udawać chciał obojętność.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.