— Ale na wszystko można znaleźć radę — dorzucił Hahngold.
— Zapewne — mruknął nieznajomy — zawsze jest jakaś rada.
— Dziecko można jeszcze zawczasu uprzątnąć, nim król do Krakowa przyjedzie.
— Wszakżeśmy o to się umówili.
— Umówili prawda, ale ja myślałem, że to łatwo przyjdzie, a to i bardzo trudno. Jego strzegą.
— Kto go strzeże?
— Kto? Niewidomi, nieznajomi ludzie. Jakieś kobiety, jacyś szlachta co nad nim czuwają nieustannie.
— To niepojęta! zgrzytając zębami przerwał przybyły, którego twarz rumiana zmieniła się w pąsową, a rubaszny wyraz twarzy ustąpił gniewliwemu.
— Pieniędzy! — szepnął żyd — a dziś się wszystko skończy...
— Wiele?
— Dwa razy tyle cośmy się umówili.
— Dwa razy... oszalałeś! ja nie mam nawet tyle i chyba...
— To na cóż nam darmo gadać? Bądźcie zdrowi...
— Czekaj, czekaj... ostatnie słowo... dam dwa razy tyle, i dziś, dziś dziecka w Krakowie nie będzie?
— Nie będzie — rzekł żyd.
— Słowo?
— Słowo i ręka... a pieniądze.
— Dam w zastaw klejnoty.
— Gdzie one są?
Nieznajomy zdawał się namyślać, wahać, niespokoić, a nareszcie dodał:
— Jak zobaczę, że wy swego dopełnicie ja je oddam.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.