do bramy idąc, u każdej się zastanawiali i śpiewali póty, aż im otworzono i rzucono zwykły datek w garnuszki i torebki. Ten datek równo się potem między żebrzącą dzielił gromadkę. Pieśni śpiewane były po większej części nabożne, a zwykła i najstosowniejsza: O Opatrzności. Bo i dzieci te jakże podobne były ptaszętom pieśni, którym ojciec niebieski zsyła ziarno pokarmu.
Lecz w tej pielgrzymce ciężkiej a co dzień powtarzanej, ile przykrości do zniesienia? ile utrapień dla dzieci... Ile drzwi nielitościwie zamkniętych? ile szyderstwa czasem?
Tam strach żaków, indziej skąpstwo zapierały wrota. Domy możnych i szlachty omijali żacy, do nich tylko w święta z djalogami i pieśnią uczęszczając, codzienna kwesta odbywała się najwięcej i wyłącznie prawie po mieszczanach.
Wesołe choć głodne gromadki często się w tej wędrówce z drogi zbijały. Ukazał się żyd, ten nieprzyjaciel żaka główny, wszyscy sypali się na niego i póty szturchali, póki nieprawego kozobulca nie wymogli. Starsi zaglądali pod czółka i zasłony mieszczek przechodzących, wedle upodobania grzecznem słówkiem, lub ostrą przymówką je witając. Młodsi zwracali się z drogi dla ptaszęcia, dla popatrzenia na różowe i złociste straganów owoce i bułki.
Im dalej tak szli żacy, tem kupki zmniejszały coraz i dzieliły. Niektórzy mieli upodobane swoje wrota, i wyrzekając się zbiorowej jałmużny, udawali po swoją.
W jednej z tych gromadek wybiegających jak czarne mrówki z bursy, był Maciek Skowronek, Pawełek Soroka, a na czele Urwis.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.