Ten wytuzawszy już Maćka, za to co nazywał nieposłuszeństwem w dzień św. Gawła popełnionem, szedł na czele orszaku przez kilkanaście kroków, głośniej od innych pieśń zawodząc. Potem jakby coś przypomniawszy sobie, zamilkł, zawrócił i wprost zbliżył do Maćka, którego pochwyciwszy za rękę, uprowadził na stronę.
— Słuchaj-no — rzekł — ty pamiętasz, jakiegom ci guza nabił?
— Juściż pamiętać muszę, bo go jeszcze mam.
— To dobrze... niech ci to będzie nauką, żebyś starszych słuchał. A teraz za guza ci nagrodzę. Chodź tylko ze mną.
— Dokąd?
— Co ci do tego? Nie będziesz pewnie żałował.
— Na cóż się mamy od braci oddzielać?
— Zobaczysz na co.
— Porzućcie mnie, weźcie Pawełka Sorokę, ja pójdę ze swemi...
— Ale kiedy ja ci każę iść z sobą!
— Zmiłuj się, daj mi pokój!
Urwis nastawił ogromnego kułaka i podsunął go pod nos Maćkowi.
— Widzisz? — spytał z flegmą.
— Widzę — rzekł drżący chłopiec i umknął w tej chwili puściwszy się jak strzała naprzód ulicą. Urwis podkasał poły, nasadził mocniej czapkę i za nim.
Napróżno wysilał się Maciek, bo co chwila bliżej niego był Urwis, któren groźbami i przekleństwy ścigał uciekające dziecię.
Na zawrocie ku rynkowi wielkiemu porwał Urwis za ramię żaczka i uderzywszy go silnie w głowę, zmusił się zatrzymać. Maciek padł na kamienie płacząc.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.