— Cicho błaźnie, cicho! Dam ci pokój, a milcz i chodź ze mną. — Słyszysz — chodź ze mną!
— Idę — smutnie łkając wyjąknął wstając sierota. — Idę — ale gdzież mnie prowadzisz?
— Pod kościół do Panny Marji, tam jest ktoś, co się z tobą chce widzieć.
Maciek, któremu na myśl przyszła Agata, stanął, oczyma błysnął i weselej już odpowiedział Urwisowi.
— Czemużeście mi tego wprzód nie powiedzieli, ja wiem kto tam na mnie czeka i sam pójdę.
— Nie, nie, ja cię zaprowadzę, trochę zdziwiony odrzekł Urwis, to bezpieczniej będzie.
— Chodźmy.
I szybko puścili się ku kościołowi, w którym właśnie sobotni odprawiał się nieszpór; a na cmętarzu, kruchcie i na ulicy zasiedli dziadowie, wyciągali ręce śpiewając różaniec. Zdaleka dał jakiś znak Urwis, z tej ciżby powstał olbrzymiego wzrostu dziad, z koszturem w ręku i dosyć szybko pośpieszył ku żakom.
Był to Lagus straszniejszy niż kiedy, bo z obnażonemi nogami, które już pokrywały narwane i rozgnojone rany od jaskru i wilczego łyka. Pomimo tych ran jednak szedł żwawo. — Na widok jego, przypomniawszy sobie gdzie go widział Maciek, przerażony chciał uciekać; ale Lagus już był tuż, a Urwis pilnie go wstrzymywał.
— To on?
— To on — odparł Urwis, macie go i róbcie co wiecie.
— Za mną chłopcze — rzekł dziad biorąc go za rękę.
— Dokąd? po co? wyrywając się zakrzyczał sierota. — Jakie macie prawo mnie zatrzymywać? O Boże, ratujcie! ratujcie!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.