To dziecina jeszcze, której rówiennicy biegają po łąkach za motylem, za bąkami i śmieją się wesoło tarzając na zielonej murawie. — Dziecina, ale ją nieszczęście, czy cud i łaska Boża, uczyniły młodzieńcem przed laty. Widać z tych łzawych mgłą zaszłych oczów, że już myśli, z czoła sfałdowanego, że cierpiał, z bladego lica, że mu i odrobina życia już zaszła goryczą.
A tak młody jeszcze, tak młody? Nie wiem czy dożył czternastu lat, czy zaczął piętnaście. Cienki, chudy, słabowity, blady na twarzy, drobnych rąk, maleńkich nóg chłopczyk, z siwemi dużemi oczyma, jasnym na ramionach włosem i uśmiechającemi się smutnie usteczkami. W rysach jego jest coś przypominającego kobietę, coś nie męskiego, bojaźliwego, cierpiącego.
Na nim granatowy czekmanik wyszarzany, koszulka z grubego szarego płótna, pod szyją wstążeczką czerwoną związana; na głowie czapeczka maleńka sukienna. Para butów wisi na kiju, który niesie na plecach, razem z lekkim podróżnym węzełkiem.
Jak gdyby się zląkł miasta, upadł na pagórku, zakrył twarz rękoma i płacze gorzko, a niekiedy podnosi oczy, popatrzy i znowu je chowa w dłonie.
A na gościńcu gwar, ruch, bo gdy się miasto ze dniem obudzi, z okolicy spieszą nakarmić olbrzyma — stolicę, i każdy niesie datek na zaspokojenie głodu jego. Tam fury siana, owsa, zboża, dalej wozy z powiązanemi bydlęty, stada owiec na rzeź pędzone, wieśniacy pojedyńczo, ten z nabiałem, ten z kurką, tamten z wiankiem grzybów, z trochą jarzyny, z garnuszkiem masła, z zawiędłym sérkiem! — Na gościńcu gwarno, pył się podnosi kłębami, śpiewy, powitania,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.