dostać czego im było potrzeba do straganów. Wprawdzie ówczesne urządzenia zakazywały wyskakiwać tak na drogi i żywność wykupywać, ale kiedyż to słuchają co do słowa urządzeń? Zawsze się od nich wykręcają ludzie, tłumacząc to tem, to owem, a jest to coś także nawet miłego w przestąpieniu zakazu, w strachu co w szyję pędzi i w zwyciężeniu trudności i niebezpieczeństwa. Tego zapewne nie szukają przekupki za miastem, ale są których i to goni.
Nasze dwie przekupki, pani Marcinowa i pani Janowa, szły drogą, targując jaja i masło u przechodzących, już nawet jedna i druga, miały ich sporo w fartuchach, gdy ujrzały chłopczyka co jeszcze klęczał i modlił się ze złożonemi rękoma.
— Patrzajcie-no jejmość...
— Abo niosą jaja?
— Ej! co mi tam wasze jaja, a toć to tam na pagórku ktoś klęczy i modli się...
— Ho! a gdzie?
— Ot, na prawo.
— A! do kata! prawda! A ot i stara baba niesie garnek, pewnie z masłem.
— Patrzajcie-no bo, na te prześliczne chłopie. Jezu, co to za ładne niebożątko! Jak mi Pan Bóg miły, aniołeczek, jeno mu skrzydeł braknie!
— A ot jaja, pani Marcinowa.
— Wzięło by ich licho! Patrzajcie-no, czego on się tak zamodlił, a łzy mu na oczętach błyszczą?
— Kto go tam wie!... chodźmy lepiej do masła.
— Patrzajcie-no...
— Chodźcie bo potargować...
— Ale bo wy kumo niezważacie!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.