— Modli się, to się modli — niech mu tam Bóg da wszystko dobre, a my do jaj i do masła, bo dalipan nadejdzie kto... albo...
— Dalipan kumo, aniołeczek...
— Nie chcecie?
— Targujcie sami!
— To dopomóżcież mi.
— Ot, zaraz; a no podejdę i popatrzę, wszakci tu on płacze, trzeba się popytać, zobaczyć, może go jaka krzywda spotkała...
— Pilnowalibyście swego, a patrzali z czego chleb jecie.
Obie kumy ruszyły ramionami, i pani Marcinowa zbliżyła się do chłopaka, a pani Janowa do garnków z masłem i króbek z jajami.
— Dzień wam dobry chłopczyku! dzień dobry — zawołała, potrząsając głową i podnosząc ją w górę.
Chłopiec ani pomyślał żeby się to powitanie do niego stosować miało i nie obejrzał się nawet.
— Patrzajcie, tak się zamodlił że nie słyszy! I powtórzyła swoje.
— Dzień dobry kochaneczku!
W tej chwili skończyła się modlitwa, chłopiec upadł na murawę, pożółkłą, i jakby się wahał, jakby lękał iść dalej, oparty na ręku, siedział nieruchomie. Dosłyszał przecie pozdrowienia i powoli, przez ciekawość, odwrócił głowę i oczy zapłakane. Spotkał się z ciekawem wejrzeniem, poczciwej pani Marcinowej, która swoją czerwoną, połyskującą zdrowiem twarz, trzymała zwróconą w górę. Ale jeszcze nie uwierzył, żeby głos słyszany do niego się miał stosować.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.