Trzeci więc raz musiała pozdrowić go ciekawa przekupka...
— Dzień dobry ci chłopczyku.
— Dzień dobry, matko — odpowiedział po cichu podróżny i zawstydzony, znowu twarz zakrył dłonią.
— Coście się tak modlili, a podobno i popłakiwali? hę?
— Alboż człowiek wie, zkąd mu płacz i modlitwa przychodzi?... Oboje Bóg daje — rzekł chłopiec.
Marcinowa głową ruszała...
— Jaki rozumny, gada gdyby ksiądz.
— Wy zdaleka? — spytała głośno.
— O! zdaleka matuniu!
— I pewnie do naszego Krakowa.
— A dokądżeby matko?
— Musicież mieć kogoś z sobą?
— Pana Boga.
Marcinowa ciągle kiwała głową.
— Oj! i tak sam jeden szliście aż tu! miły Panie Jezu! sam jeden.
— Różnie bywało, matuniu, po większej części sam jeden.
— Musicież mieć do kogoś zalecenie, albo pismo, albo może krewnych?
— Nic, nic... nikogo... Bożą opiekę i miłosierdzie ludzkie.
— Oj! oj! jakież to biedniątko! — wołała Marcinowa klaskając w dłonie. — Panie Jezu, zdaleka! samo jedno, na łasce ludzkiej, na opiece Bożej. I nie bałeś się tak iść?
— A czegóżbym się miał bać?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.