— Złodziei, przypadków... Bóg wie — dodała żegnając się — złego ducha.
— Cóż by ze mnie wzięli złodzieje? od złego ducha jest krzyż, na zły przypadek anioł stróż.
— Aż miło słuchać, taki dzieciak rozumny... A cóż myślicie robić w Krakowie?
— Nie wiem... i dla tego widzieliście mnie płaczącego, bo gdy mi już blisko tego Krakowa, o którym marzyłem, na którym nadzieja cała, to mnie strach taki bierze, taki strach matko...
I znowu zapłakał.
— Nie bójcież się moje dziecię! kto z Bogiem, Bóg z nim! Aniołowie pańscy z tobą, mój kochany... nie opuści cię matka Boża, opiekunka sierót i biednych; wielki Kraków, jest w nim litości dość i chleba dostatek!
— Bodajby mi słowa wasze dobrą były wróżbą matko... niech wam Bóg za nie nagrodzi.
— Niema za co! dalipan niema za co! Ot możeście nie jedli? — spytała żywo...
— Mam jeszcze chleba kawałek...
— Naści do niego moje dziecko gomółkę.
— Nie mam grosza...
— A kto cię o niego prosi! To mi później oddasz kiedy ci się w mieście powiedzie! Znajdziecie Marcinowę w straganie na rynku, pierwsza budka od brzegu, zielono malowana na kółkach, na daszku kogut czerwony! Poznacie! A jakby wam chleba zabrakło, to przyjdźcie jutro do mnie, przyjdźcie kochaneczku, zawsze łyżkę strawy znajdziecie.
Chłopak pocałował rękę, która mu drżąc wycią-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.