Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

dzili na własne miejsca, kilka kobiet klęczących u kratek dzielących presbyterjum od nawy kościoła. Chłopiec przykląkł w progu, uderzył czołem, złożył ręce, a w tej chwili, rozsunęły się firanki przed obrazem Matki Bożej i jakby światło z Jej wizerunku na ubogiego sierotę padło, organ zahuczał, dzwonki zabrzmiały, nabożeństwo się zaczęło.
On się modlił, modlił, a nieraz łzy gorące na kamienną posadzkę spadały, nieraz zwrócił oczy na twarz Bogarodzicy, złotą uwieńczonej koroną.
Już ksiądz błogosławił krzyżem pobożnych i odszedł od ołtarza, a chłopiec nie wstał jeszcze.
Za nim słychać było szmer, dwoje jego wieku chłopiąt, spoglądając na niego rozmawiali cicho.
— Patrzaj no Pawełku, jakiś obcy!
— I biedota, jak my Janku.
— Oj! a modlił że by się tak, gdyby nie był biedny?...
— Pewnie nie. Zaczepim go, jak będzie wychodził z kościoła, popytamy.
Gdy pacholęta szepczą, jakiś stary w szarej kapocie, siwego wąsa i wystrzyżonej czupryny, ponurej, pomarszczonej twarzy człowiek, który w czasie mszy uważał pilnie na modlitwę gorącą podróżnego chłopięcia i w twarz się jego wpatrywał, zatrzymał się przy nim także, podparł na kiju sękatym i pogładziwszy czoło, kiwnął na niego.
Chłopię, co się tego niespodziało, nie wzięło z początku wezwania do siebie i nierychło go usłuchało, aż go siwy za rękę pociągnąwszy, za sobą na cmeutarz wywiódł.