główki niewieście w krasnych czółkach bramowanych, żacy to śpiewali chodzący za jałmużną.
To się zastanawiali u drzwi bogatszych mieszczan, panów, duchownych, to wpuszczeni wchodzili wewnątrz, to czasem obrawszy miejsce pod figurą, przy murze kościelnym pod cmentarzem, wzywali litości przechodniów.
Ubodzy nosili garnuszek przy sobie, do którego składali darowane jadło, nosili sakwy, gdzie chleb codzienny chowali, a książka w ręku, znamię żaka, była jakby cechą, po której się on poznawał.
Skłonni do wszelkiego rodzaju gwałtów, między sobą nie przychodzili nigdy prawie do sporów i zatargów, coby ich na długo rozdzielić mogły, owszem silni jednością, utrzymać ją starali się. Żak wspomagał żaka, książką, nauką, chlebem i ręką w potrzebie; na głos jednego zlatywali się wszyscy.
Chociaż wedle przepisów żacy powinni byli mieścić się w bursach ku temu urządzonych, mnóstwo jednakże wpisanych w matrykuły szkolne, nie mieli stałego siedliska. — Latem przepędzali noce na ulicach, u wrót kościołów, zimą wpraszali się do domów; a większa część ubogich, najmując się do posług bogatszym uczniom i mieszczanom, zarabiali i chleb powszedni i przytulisko u pieca.
Jedynem wówczas w całej Polsce miejscem dla nauki był Kraków, w Wilnie zaledwie akademja jezuicka, pod tytułem tymczasowym gimnazjum, urządzać się zaczynała; to też tu zbiegało się z dalekich stron, co było chciwego chleba, nauki i przyszłości. Nie jeden sierota o żebranym kęsie, wlókł się do stolicy jak do portu i znajdował w niej i utrzymanie powszednie i obietnicę weselszego jutra.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.