— A któż cię tu przysłał?
— Kto? Bóg. — Coś mi ciągle do uszu szeptało idź do Krakowa — idź, tam naukę i chleb znajdziesz. — I poszedłem i przyszedłem jak widzicie. —
A potem westchnął znowu. —
— Cóż myślisz począć z sobą?
— Co Bóg natchnie. — Zapiszę się do szkoły — będę służył za chleb powszedni i uczył się. —
— Wszak my tak robim wszyscy! Ale czy znajdziesz służbę? czy wysłużysz chleb, jak się zapiszesz do szkoły?
— A! ja sam tego nie wiem!
— Słuchaj no — rzekł Pawełek — co ty umiesz?
— Ja — prawie nic. —
— Ale przecież coś umiesz?
— Nie wiele, braciszku — bardzo nie wiele.
— Musiałeś gdzieś chodzić do szkoły, choćby do jakiego wiejskiego mistrza. —
— Do szkoły? nie — ale uczyłem się. —
— Gdzieżeś się uczył?
— Sam — sam się uczyłem trochę, trochę ludzie dopomagali. Stary jeden ksiądz. —
— Umiesz czytać?
— Po polsku i po łacinie? —
— O! i po łacinie.
— I trochę tłumaczyć.
— Patrz go! to dość, będziesz się mógł zapisać z nami. — Chodź — chodź. —
— Gdzież mnie prowadzić myślicie?
— Do naszego senjora, to dobre, poczciwe człowieczysko — on nam coś poradzi.
Zastanowili się w ulicy, bo właśnie napotkali tłum
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.