studentów, którzy z krzykiem biegli wywijając kijmi, jakby kogoś gonili.
— Dokąd to bracia? dokąd? —
— Czyścim ulice — ksiądz z procesją tędy iść będzie, czyścim ulice z żydów. —
I poczęli wołać.
— Hola! hola — a do chlewa łapserdaki — a do chlewa — precz, z drogi!
Żydzi tłumem nieśli się szybko, oglądając za siebie, w przeciwną stronę. Jeden tylko stał nieruchomy, z rękoma w kieszeniach, z czapką na uszy naciśniętą, poglądał na żaków nieśmiało, ale spokojnie dosyć i nie ustępował. Dwóch na czele wyprawy będących zatrzymali się przy nim i kiwnęli głowami.
— Szulim lachem. Herr Hahngold — jak się macie? — I ruszajcie precz, bo procesja idzie.
— Nu! nu! to ustąpię wczas nie bójcie się, ustąpię. —
— I życzę wczas, dodał drugi żak — bo mimo żeś ty nasz kampsor i winniśmy ci wdzięczność i uszanowanie, za twoje pieniądze i zdzierstwo — nie obeszło by się bez admonicji po grzbiecie. —
— A waj! A waj! co za zuchy! odezwał się Hahngold — wojować z żydem.
Mówił to udając zupełną spokojność na pozór, ale w wejrzeniach niepewnych, biegających, w ruchu rąk, które w kieszeniach drgały, wydawała się tajona bojaźń.
Kampsor to jest podskarbi bursy; pan Hahngold, bogaty Izraelita który wybierał kozubalec dla żaków od swoich współwyznawców, nadto jest ważną figurą, abyśmy go tu lepiej czytelnikom poznać nie dali.
Hahngold miał może lat pięćdziesiąt, może więcej, ale wyglądał czerstwo jeszcze i rumiano; długa broda
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.