— To on — to on!
— Jeżeli go znasz, powiedz-że mi kto to taki, niech wiem komu wdzięczen? —
— Wszyscy go znają w mieście. — To Rusin pan Czuryło. — Oj! oj, a kto go niezna. — A dał ci tylko jeden grosz biały, mówisz? —
— Jeden. —
Żyd się zawinął koło pasa, ale bardzo nieznacznie, odszpilił coś pod płaszczem, rozwiązał i milcząc szukał jakby czegoś — potem żywo dobył wyschłą rękę z pod poły, w której błyszczała para srebrnych groszy, włożył je Skowronkowi w dłoń i nieczekając podziękowań, umknął w dziedziniec.
— Dziecko szczęścia! zawołał Paweł Soroka — wszak to same cuda cię spotykają! I ten żydzisko, od którego grosza nie wydusić na zastaw, daje ci jałmużnę, czy pożyczkę! Dziecko szczęścia! No — chodźmy.
— Ale Skowronek tak był zdziwiony datkiem nowym, że się nie mógł z miejsca ruszyć, poglądał to na grosze, to na towarzysza swego, ust nie umiejąc otworzyć.
— Ot, potrochu, zbierze się na otrząsiny, chodź Maćku do senjora — do pana Pudłowskiego, — chodź, bo go potem nie zastaniemy.
Gdy to mówili, w ulicy dały się słyszeć dzwonki, śpiew i wszystka ludność poczęła się rozsuwać, przyklękać, czapki z głowy zdejmować. Uklękli i żacy, a Maciek się znowu modlił. — Processja przeszła, Soroka pociągnął go za sobą.
— To już niedaleko, mówił, ot widzisz tam kamienicę na rogu, czerwoną, ganek mały na cienkich słupkach, a nad nim we wgłębieniu obraz ś. Grzegorza
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.