biskupa, to nasza bursa — pospieszajmy, abyśmy zastali pana Pudłowskiego.
I szli żwawo, trzeci towarzysz zniknął im połączywszy się z tymi, którzy oczyszczali ulice z żydowstwa. Przyszli pod domostwo, którego wrota otworem stały i schodami na prawo, skierowali się na piętro.
W bursie panowało teraz milczenie głuche, bo żacy z niej wyciekli do kościołów, na ulice — coś tam tylko szelpotało w mieszkaniu starszych od przodu, pewnie któren chory przyzostał, albo słudzy uprzątali izby. W tyłach od dziedzińca były obszerne izby ubogich, od których w tej chwili otwarte okna dawały dojrzeć tablic czarnych, ław porzniętych nożami, porysowanych węglami pieców i rozrzuconych linii i książek.
Wschody do mieszkania pana Pudłowskiego były zaniesione jesiennem błotem, brudne, wykoszlawione, chwiejące, a ściany zasypane napisami, rysunkami i nazwiskami, do których przyczepione dodatkowe kognominacje swawolników, wyciągały się wzdłuż po murach różnemi charakterami i różnokształtnemi litery dopisywane. — Nad niektóremi imionami wznosiły się wysoko nakreślone uszy ośle i wielkiemi literami dodany
Ale oba nasi przychodnie nie mieli czasu zastanawiać się nad stylem lapidarnym i symbolami ściany zdobiącemi, spieszyli do nizkich drzwiczek, u których zawieszona kozia łapka na sznurku, zwiastowała, że nie oznajmiwszy się, nie każdemu wchodzić było można.
— Widzisz Maćku Skowronku, jak się magister nasz ufortyfikował, żeby go żacy nie napadali. Każe dzwonić nim wejdziesz i pocałować kozią łapkę, nim pocałujesz