oknami wisiał czarny krzyż drewniany, palma i gromnica. Przy stole stały dwa krzesła skórą wybite, ale przeglądające włosieniem z pod podartych jej kawałków. Oba te krzesła pokryte były pyłem, dawno widać nikt na nich nie siedział; papiery także, chociaż w świeżym jakby nieładzie, książki choć tylko co zdaje się otwarte, kurzem przysypane były.
Maciek mimowolnie zauważał, że sznurek od koziej łapki, szedł mijając pierwszą tę izbę, do drugiej. Widać tam musiał przesiadywać magister, ale od niej ciężko okowane drzwi zaparte były i klucz ogromny w zamku dowodził tylko, że świeżo ją odwiedzano.
— Czego chcecie? spytał garbusek żywo.
— Chce się wpisać Beanus.
— Hę? o tej porze?
— Biedota, aż z Rusi przywędrował piechotą, za nauką. —
Garbusek oczy wytrzeszczył, biret posunął, rękami się po kolanach uderzył, usiadł i rzekł:
— Żywo — żywo — nie mam czasu. — Co umiesz? jak ci imie?
— Imie Maciej — nazwisko Skowronek, a nie umiem nic. —
— Nic —? to idź-że do parafialnej szkółki liter się uczyć. —
— Czytać umiem.
— To już nie nic — a więcej?
— Pisać umiem. —
— A widzisz. —
— Po łacinie trochę. —
— Rób versją.
I rzucił mu Corneliusa na stół. —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.