Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopiec otworzył książkę i począł odważnie tłumaczyć. Magister i Soroka równie wielkiemi oczyma patrzali, równie nastawionemi słuchali uszami. —
— To przypadek! — rzekł niecierpliwie Pudłowski — weź fabuły Fedrowe. —
I Maciek począł z równą pewnością tłumaczyć wcale dobrze drugie zadanie.
— Hę! hę! a gada że nic nie umie. — No! no wpiszesz się jutro, możesz chodzić do szkoły, a statkuj wać, a nie bądź ciekawy. —
— Słowo w słowo tak mówi każdemu — szepnął Soroka. —
— Po ulicach się nie włócz darmo i nie w porę, broni nie noś, suknię przyzwoitą wdziej, żydów nie bij i idź sobie do licha, bo ja nie mam czasu. — A nie bądź ciekawy. — Rób swoje, a cudzego nie patrz. —
— Hę! czegoż jeszcze stoicie! zawołał, niedziela, wpisu niema! idźcie do licha i nie przychodźcie więcej — idźcie — A Beanusowi dać pokój!
I pogroził palcem na nosie Soroce. —
Dominatio vestra, pozwoli go trochę otrząsnąć?
— Niepotrzeba — a idźcie z lichem bo nie mam czasu. —
To mówiąc odprowadził ich aż do drzwi, które za niemi zatrzasnął; ale ledwie się one zamknęły, Soroka pochwycił za dzwonek i zawołał:
Domine magister.
— Jeszcze czego —?
— Pozwolicie otrząsnąć?
Ite ad diabolum, cum beano.
— Otóż jest i pozwolenie.
I jakby na przekorę, jeszcze raz porwał za dzwonek.