— A co? spytał Soroka — gdzie nasi?
— Zebrali się w końcu ulicy, z dwoma beanami i czekają na trzeciego.
— Prowadzę go właśnie. — Chodźmy! chodźmy.
To mówiąc pociągnął Skowronka; ale ten się zatrzymał i cicho, łagodnie spytał towarzysza:
— Bracie — dokąd i po co idziemy?
— Dokąd? po co? odpowiedział Paweł, nie powinien bym ci tej wielkiej wydawać tajemnicy, ale słuchaj, żal mi cię. — Jesteś z nas najmłodszy. Wiesz co znaczy Beanus?
— Nie wiem, to nazwisko. —
— Właśnie nazwisko takiego jak ty, każdego do szkoły przybysza. — Każdy przybyły musi odbyć pewne próby, wytrzymać obrzęd otrząsin — beanorum depositio, pozbyć się starego siebie, nim między nas za brata przyjęty zostanie. Podziękuj swojej gwiaździe, żeś na nas trafił, i że masz dwóch towarzyszów. — Inaczej dłużej i srożej byś był męczony.
— Jak to? męczony, zawołał bledniejąc Skowronek. —
— Nie bój się — chodź, każdy żak przez to przejść musi, rzecz nieuchronna jak śmierć — nic ci się nie stanie, lepiej dziś niż jutro. — Czekają — spieszmy.
Skowronek zafrasowany bojaźliwie posunął się za Soroką. Zbliżając się do miejsca, gdzie uliczka na prawo zwracała, spostrzegli ciemny tłum, stojący w milczeniu. — Tłum ten składał się z żaków samych, po większej części czarno, odarto dosyć i licho ubranych, zbrojnych w miotły, kije, motyki, grabie, siekiery drewniane, sznury i rozmaity oręż. Na czele tłumu z wielkiemi wąsy czarnemi, podparty w boki stał ogromny barczysty, kuso ubrany żak, w czapce na bakier, poglą-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.