Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

rywali się żacy, tem zapalczywiej rycząc ze śmiechu, rzucała się na nich młodzież cała. Maciek, który z pokorą i w milczeniu znosił wszystko, najmniej ucierpiał.
Bo obciosaniu, oskrobaniu i opiłowaniu, o których dopełnieniu świadczyły liczne guzy i sińce, a poszarpane suknie, wzięto się do golenia. Osadzono trzech Beanów na trzech pieńkach, poczęto im głowy i brody mydlić, wycierać grubą płachtą, potem golić grzebieniem ostrym. Dwom upartszym żakom obmyto w dodatku twarz smrodliwemi pomyjami, po które sami pod strażą dwóch starszych chodzić musieli; a młode chłopaki w czasie operacji szczypiąc za brodę i podbródek, za szyję i ramiona, uczyli przybylców — participiów.
Cały ten obrzęd trwał dosyć długo, biednym dzieciakom wiekiem się wydał bez końca. Maciek po cichu pytał znajomego:
— Kiedyż się to skończy? —
— Miej cierpliwość — nie długo.
Ale pomimo tej obietnicy, po obcięciu rogów, opiłowaniu, ociosaniu, oskrobaniu, po ogoleniu, umyciu i participiach, poczęto się znowu krzątać i przysposabiać do jakiejś nowej sceny.
Depositor rozgarnął tłum na podniesieniu ściśnięty i postąpił ku żakom.
— Dosyć tego, rzekł, udając powagę, precz — precz. — Niechaj przecie pokażą, z czem do szkoły przyszli, co umieją? Niechaj co napiszą. — Dajcie kałamarza, pióra, papieru!
Wnet jeden podetknął ogromny kałamarz czarny, wielkim korkiem zatknięty, drugi potężne pióro nie zatemperowane, trzeci list papieru żółtego i pomiętego. Któryś z żaków jął się co żywo kałamarz odtykać. Ale