Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

świata — raju; — dusza żąda rodzinnego kątka tylko.
W Krakowie mimo późnej jesieni nie było smutno, jak na wsi; — bo w mieście niema właściwie mówiąc lata i wiosny. Przyleci jaskółka, ogrzeje się powietrze, ot i wiosna dla mieszkańca miasta — trzeba palić w piecu i wziąć kożuch — ot zima. A piękne, a cudowne widoki, a rajskie wonie, a nieopisane dźwięki wiosny i lata — wszystko to dla niego stracone.
Przymrozek jesienny posrebrzył był dachy, pobielił kamienie i powoli ustępował promieniom słońca, które jaskrawo wschodząc rozgarniało mgłę, obwijając miękkim uściskiem budzącą się ziemię.
Dzwoniły dzwony, ruszał się lud, rynek zaludniał, budziły kominy ziejąc kłębami dymów, otwierały żelazem kute okiennice i żelazem ryglowane drzwi sklepów.
A w rynku, w rynku leżały wszystkie skarby jesieni nagromadzone razem. Tam śliwy okryte barwą sinawą, przyprowadzone z Węgier, rumiane jabłka Tyrolu, soczyste gruszki w niepozornej łupinie i bukowy owoc, przysmak próżniaków i orzechy łakome dla dziewcząt i warzywo na podziw i pożądanie gospodyń porozkładane tak ślicznie, tak misternie, że się wdzięk jego przyrodzony dwoił.
Czego to tam nie było na błogosławionym tym rynku! Owoce, warzywo, a bułki, a gomółki, a obwarzanki złociste, a słodkie pierniki, a makowe placuszki, a serki kminem tkane!
Za zielonemi, za żóttemi i czerwonemi stragany, przy budkach, przy ławkach, przy rozstawionych koszykach, przy rozsypanych na matach owocowych, rozrzuconych po pod murami garnkach iłżyckich — sie-