naścioro dzieci mieli, jak nie przymierzając Prakseda, u której co rok to prorok, a dla tego jedwabna turecka chustka na głowie i kabat kunami podszyty. Dla kogo zbieracie? jużci nie dla pasierbów?
Janowa uśmiechnęła się.
— Wy nic nie wiecie Marcinowa! nic! U mnie gorżka myśl w duszy siedzi, ja jej na pokarm daję co uzbieram, dla tego się wędzę i schnę w niedostatku.
— Panie Boże, to coś szatańskiego — zawołała przekupka — siedzi w duszy i je pieniądze — cóż to jest?
— Co to jest? O! wy mnie może nie zrozumiecie?
— A nu, sprobujemy.
— Wy wiecie żem była w lepszej doli, że mnie jedli za życia mężowskie dzieci, pasierby, wyrzucając mi na oczy, żem sierota w jednej koszuli w dom ich weszła, aby się na ich chlebie spaść! O! dogryźli mi, dogryźli! — A nakoniec, jeszcze mój nieboszczyk leżał na tapczanie, gdy mnie bez litości za wrota naigrawając wygnali. I teraz co ranku jedzie jeden z nich, lub jadą oba przez rynek podle straganów, a co raz mi rzucą w serce wejrzeniem szyderskiem jak nożem. — Ja pracuję aby im oddać nóż za nóż, boleść za boleść! Ja chcę pieniędzy, bogactwa, złota, majątku, chcę kupić kamienicę, chcę choć na tydzień przed śmiercią ubrać się po dawnemu, pojechać do ich sklepu i rzucić im w oczy złotem, w duszę pogardą.
— Hm! hm! piękna złość — odpowiedziała Marcinowa — siebie uwędzić, aby im w oczy złotem rzucić! Będą się śmiać i po wszystkiem... A potem jejmościuniu wiecie wy wiele lat pracować potrzeba, żeby ze
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.