waniem. Nareszcie dopatrzył Maćka i począł powoli przez zebranych ku niemu się przybliżać.
Z drugiej strony kampsor Hahngold także na Maćka spoglądał i gdyby nie to, że lękał się przebijać przez ściśniętych mieszczan, widać było, jak pragnął także ku niemu zbliżyć, bo go świdrował oczyma i niespokojnie się kręcił.
Szlachcic w szaraczkowej kapocie, z nie małą trudnością, przysunął się nareszcie do Maćka i kładąc mu zwolna rękę na ramieniu, powitał go z ruska. —
— Szczoś tobi skażu.
Maciek się żywo odwrócił, a ujrzawszy pamiętną twarz dobroczynnego człowieka, pokłonił się i uśmiechnął.
— Chodź no Waść na stronę, rzekł Czuryło.
Oba z niemałą trudnością przebili się przez tłum i ustąpili w zagłębienie pod galerją, zkąd że nic widzieć nie było można, nikogo też nie było.
— No — a jak tobie powiodło się w Krakowie? spytał Czuryło.
— Dzięki Bogu, dotąd wszystko szczęśliwie, zapisałem się w bursie, gdzie mam przytulisko — żacy — bracia przyjęli mnie za swego, a chleb powszedni Pan Bóg zsyła.
— Toś sobie nie znalazł jakiej służby, żeby na chleb zarobić? spytał Czuryło, wszak by to bezpieczniej było, mieć przynajmniej pewną strawę codzienną.
— A któż ją z nas ma pewną? rzekł Maciek. Wiecie wiele nas tu jest — więcej sług, niż służby, więcej gąb niż chleba, a choć jeden drugiemu pomaga, nie każdy idzie spać syty. Czasem modlitwa zastępuje pokarm. — Jednego dnia siadamy śpiewać pod figurą, pod cmentarzowym murem, drugiego chodzim od drzwi do drzwi, innego dzielim się z bracią, czem oni mają
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.