nic odpowiedzieć nie mogło.
— Nie nazywano cię czasem innem imieniem wprzódy? dodał uparty Rusin ale po cichu.
— Nie pamiętam. —
— Hm! hm. — Dobrze to, że lada komu nie ufacie i nie paplacie bez potrzeby, ale mój kochanku — jam nie po prostu ciekawy, ja coś może o tobie wiem, o twoich i —
Maciek oczy wlepił jeszcze łez pełne w starego i żywo spytał:
— A! panie — to być nie może, to być nie może.
A więcej jeszcze przelęknienia niż radości widać było w twarzy dziecięcia.
Czuryło tymczasem już milcząc, rozwięzywał powoli sakiewkę i dobywszy z niej trochę pieniędzy, tajemnie, obejrzawszy się do koła, oddał je Maćkowi. —
— Chowaj na głodny czas, a jak ci będzie bardzo źle, bardzo ciasno, a trzeba ci będzie rady, popytaj się o Rusina Czuryłę, wszyscy go znają tutaj. — Pokażą ci domostwo w którem mieszkam.
— Słuchaj no jeszcze, dodał znowu zawracając. Nie zaczepiał cię tu kto w Krakowie, nie wypytywał i nie obdarzał, prócz mnie?
Maciek począł sobie przypominać.
— Zdaje się — nikt. Na wejściu w miasto jakaś przekupka — potem jakiś żyd, kampsor.
— Hahngold?
— Podobno.
— Strzeż się go i nic mu nie mów!
To mówiąc palec położył na ustach. —
— A cóżbym mu mógł powiedzieć?
— Czort ne spyt! — rzekł Czuryło — Dudka hraje,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.