Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

nyc ne znaje, dudar mouczyt, a wse znaje.
To mówiąc szybko odszedł, bo w tej chwili ujrzał oczy Hahngolda, wlepione w siebie i szukające z kim by mówił. Maciek ruszył się z miejsca, nie wiedząc jeszcze co z sobą począć, gdy posłyszał za sobą wołanie.
— Maćku, Maćku!
Odwrócił się; ręką i głową wzywał go do siebie żaczek braciszek, wierutny łotr jak widać było na pierwsze wejrzenie.
Znano go w mieście pod imieniem Urwisa, zapomniawszy nawet jak się zwał po ojcu i matce. Urwis był rodem z Krakowa, sierota, rodzice jego byli majętni, pożar ich zniszczył; matka rzuciwszy się w płomienie za dziecięciem, osłoniwszy je sobą od ognia, uratowała jedynaka, ale sama opalona straszliwie w kilka godzin umarła. Ojciec oszalał i skończył życie mizernie włócząc się po ulicach, wołając co chwila — gore! gore! Na chwilę przed zgonem odzyskał przytomność, widząc pożar istotny, a przypomnienie strat jakie poniósł, koniec mu przyspieszyło. — Dopóki żył, nosił syna na ręku biegając z ulicy w ulicę i krzycząc po swojemu — gore — gore! Po śmierci jego został sierota na łasce, bez krewnych i opieki. Poczciwa uboga mieszczka wzięła go do siebie; dzieliła się z nim mizernym kawałkiem chleba, aż umarła. Po śmierci jej, już dorosły Urwis naturalnie został żakiem, wpisał do bursy łatwo, bo wszyscy pamiętając nieszczęśliwego ojca i zgon matki, pomagali sierocie.
Ale w pamięci dziecka nic nie zostało ze strasznej przeszłości. Zostawiony sam sobie, pieszczony niegdyś przez matkę, potem przez przybraną opiekunkę, stał się najswawolniejszem dziecięciem, przewódzcą wszystkich