Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszakżeście mnie otrząsali.
— Widać nie dobrze, boś osioł jak i był. Leź mi po sery, ja ich potrzebuję.
— Idź sobie po nie sam. —
— Będziesz mnie słuchał czy nie? zawołał Urwis podchodząc z pięścią ku Maćkowi. —
— Nie — rzekł chłopiec bledniejąc. Posłucham kogo należy i w czem przystoi, ale nie gdzie idzie o kradzież.
— Co? ty mnie będziesz złodziejem robił?
— Ja? toć ty sam się nim stałeś!
Na te słowa Urwis rzucić się miał na sierotę, kiedy wrzask ogromny w podwórzu zwiastujący zakończenie walki dwóch zajadłych kogutów, odwrócił jego uwagę. Spiął się na palce, spojrzał i zagroziwszy pięścią towarzyszowi, pobiegł przez tłum się cisnąc, do środka.
— Odpłacę ci w dobry czas! mruczał bieżąc na środek, i nauczę posłuszeństwa!
Bitwy kogucie zbliżały się już do końca. Skrzydlaci zapaśnicy, pokaleczeni leżeli na ziemi, niektórzy martwi do góry brzuchami z podkurczonemi nogi i skrwawioną szyją, spoczywali na zawsze. Czapka w której składano zakłady była pełna drobnej monety różnego rodzaju. Otatnia para tańcowała na krwawym piasku, dziobiąc się tem srożej im dłużej na to oczekiwała. — widzowie rozżarzeni bardziej dwoili zakłady, spierali się i huczeli. Biały kogut, pierwszy zwycięzca padł bez życia. Pozostały tryumfator ostatni, ubrany we wstążki, wzniesiony do góry z okrzykami, z pieśniami, ukazał się tłumowi, który go powitał oklaskiem.
— A teraz do gospody, — zawołali żacy, zbierając pieniądze zebrane. —
— Do gospody!