W tłumie który w tej chwili z kamienicy żywo wszystkiemi otwory odpływać zaczął i rozlał się na ulice, Maciek otoczony przez studentów współtowarzyszy, niesiony tą falą posunął się ku bramie. Ale tu uczuł się pochwyconym za rękę i głos na który zadrżał szepnął mu w ucho.
— Poczekaj. —
Żywiej niż kiedy odwrócił się Maciek, postrzegł kobietę, która go za opończę wziąwszy, w tył pociągała, oglądając się bacznie, czy na nią kto nie patrzy. —
Kobieta ta była już nie młoda, wysokiego wzrostu, ogorzałej twarzy, ciemnych włosów, czarnych oczu, chuda ale silnie zbudowana. Ubior jej okazywał ubóstwo i dowodził, że się na żebraczy chleb puściła. Ciemna chusta poszarpana zarzucona na głowę, podwiązana niedbale pod szyją, spadała jej na ramiona, szara siermięga okrywała plecy, podpasana rzemiennym z klamrą mosiężną pasem. Od pasa wisiał różaniec z krzyżykiem
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.
V.
BRACTWO MIŁOSIERDZIA.