— Choćby za jałmużną, rzekł żyd gładząc brodę — wszak ci to chociem nie waszej wiary, ale u mnie ubogi ubogim, sierota sierotą!
Sierota — wymówił z szczególnym przyciskiem i oczy wlepił w chłopca.
— Dziękuję wam za dobre chęci, ale niech to będzie na ostatni ratunek w biedzie.
— Wszak ci insi żacy często do mnie przychodzą. —
— Ja jeszcze miasta i mieszkań nie znam.
— To wam Urwis pokaże, on wie gdzie ja mieszkam. Jabym chciał z wami pogadać, ja wam dobrze życzę. —
Żak coś niewyraźnie odbąknął, a żyd postrzegłszy że pan Czuryło, wpatruje się w niego zdaleka i śledzi rozmowy, ustąpił z niechęcią.
Przez cały czas tej rozmowy, kobieta stojąca na ustroniu, niecierpliwie rwała wiszący u pasa różaniec, a ujrzawszy odchodzącego kampsora, posunęła się ku Maćkowi znowu.
On także już jej szukał oczyma. —
Niemem spojrzeniem porozumiawszy się wysunęli na ulicę, a żebraczka chwyciwszy za rękę sierotę, pociągnęła za sobą w jedno z tych ciemnych, ciasnych przejść, w które dawne miasta stawiane bez planu obfitowały.
Była to uliczka nie wiodąca nigdzie, zamknięta jak podwórze spiczastym gotyckim frontem domu, otoczona kamienicami kilkopiętrowemi, a w tej chwili zupełnie pusta. Od okien do okien przeciągnione sznury utrzymywały schnącą bieliznę, przepiórki i szczygły szczebiotały w klatkach na oknach, i niekiedy tylko ciszę głuchą przerywał stukot ciężkich drzwi, lub wrzawa z przyległego rynku dochodząca.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.