Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— Moja Agato — rzekł żak — powiedzcież mi tę wielką tajemnicę, którą mi tak dawno obiecujecie. Niech-że ja wiem kto jestem, co mi grozi — mam już lata, nie jestem dziecko, zrozumiem ciebie, a tajemnicę potrafię utrzymać.
— Nie śpiesz się pytać! Lepiej ci o tem nie wiedzieć — cicho odpowiedziała żebraczka — im później się dowiesz tem lepiej dla ciebie. Tajemnica to łez, nie pytaj mnie o nią, wszak się jej dowiesz... Ale powiedz mi, powiedz mi — dodała żywo — tu w Krakowie nikt że cię nie wypytywał, nie zaczepiał, nie starał przybliżyć do ciebie?
— Owszem, Agato, owszem... Modliłem się jeszcze i płakałem postrzegłszy zdaleka Kraków, gdy mnie już nieznajomi ludzie litością i jałmużną witać poczęli. Wziąłem to za dobrą wróżbę. Jakaś kobieta mieszczka dała mi gomółkę i chleba kawałek, zaraz potem dostałem jałmużnę od nieznajomego szlachcica, którego i dziś spotkałem i znowu mnie on obdarzył, a co więcej dawał jakieś przestrogi.
— Któż on, kto taki? — żywo spytała kobieta: — młody, stary?
— Stary, siwiejący... Rusin, zdaje mi się, że go nazywają Czuryło.
Kobieta rzekła do siebie — wiem teraz.
— A więcej? — spytała — więcej nikt cię nie zaczepiał?
— Żyd któregoście widzieli i którego mi się strzedz kazał szlachcic.
— Strzeż się go moje dziecko, strzeż się go proszę. Co on ci mówił teraz.
— Kazał mi przyjść do siebie?