— Nie idź do niego... nie idź do niego! — dodała żywo — unikaj go.
I do siebie mówiąc powstała.
— Oni go już zapłacili, oni już czyhają na sierotę! Biedne dziecko!
— Kto oni? Agato!
— O! nie pytaj mnie, nie pytaj! Ale słuchaj... Ty wiesz żem tu przyszła dla ciebie, żeby czuwać nad mojem dzieckiem, któremu przysięgłam być matką. I pozostanę w Krakowie, aby cię bronić.
— Od kogo? Agato.
— O! nie pytaj, nie pytaj... Jeźli ci się co złego przytrafi, jeźli rady lub pomocy będzie ci potrzeba, przychodź do mnie, przychodź. Ja będę siedzieć u kościoła Panny Marji.
— Żebrać!
— Tak, żebrać, moje dziecko, dla ciebie i za ciebie. Znajdziesz u mnie radę, znajdziesz chleb, znajdziesz grosz zawsze. Mnie tak nie wiele potrzeba, a ty tak młody. Ty się nie kalaj prosząc o chleb, będziesz go miał odemnie, bądź spokojny! Będziesz go miał, bodajbym kraść miała!
Ostatnie słowa wymówiła z egzaltacją, chwyciła kij i chciała odchodzić.
Maciek ją zatrzymał.
— Ja bym miał żyć twoją pracą! Ale ja tego nie potrzebuję, wierz mi Agato, ludzie tu poczciwi i pieśń żaka prędzej od modlitwy żebraczej wyprosi chleb strawę.
— Ale ja nie chcę żebyś ty żebrał!
— My tak żyjemy wszyscy.
— Wszyscy niech tak żyją, ale nie ty.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.