u pasa, oznajmywały dziada z pod kościoła. Gdyby nie to, z twarzy, z olbrzymiej postawy i błysku oczów czarnych, można go było wziąść za zbójcę.
Za nim szedł jakby na przekorę, nizki, garbaty z przekrzywioną na ramię głową, zbytecznie wyrosłą i zupełnie łysą, drugi żebrak o kuli. Jeden przy drugim postawieni wydawali się, ten wyższym, a ten poczwarniej małym jeszcze, niż byli w istocie.
Garbus trzymał także bicz w ręku i choć sparty na kuli, poskakiwał żywo za wielkiemi kroki posuwającym się olbrzymem.
Baba zgarbiona w granatowej opończy z garnkiem u pasa, szła za niemi i kilku jeszcze dziadów dalej.
Kobieta wskazywała niespokojnie palcem na Agatę i wołała do swoich:
— To ona! to ona!
— Stój! stój — zaryczał olbrzym machając biczem.
— Czekaj włóczęgo! — cienko powtórzył garbus. I oba poskoczyli ku Agacie, która z początku rzuciwszy się uciekać, potem zastanowiła namyśliwszy i sama postąpiła ku goniącym.
Maciek zatrzymał się i szedł za nią.
— Idź sobie, idź sobie! — odpychając go zawołała Agata — idź sobie.
— Ale oni.
— Nie bój się o mnie, powracaj, idź sobie...
Odepchnięty żak, stanął na uboczu.
Tymczasem dwaj żebracy pochwycili kobietę i łysy garbus smagał ją biczem nielitościwie.
— Co ty za jedna? — spytał wpatrując się w nią zmarszczywszy olbrzymi dziad.
— Co ty za jedna? — powtórzył garbaty.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.