Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

ją odumarło, co go nigdy nie miała, albo majątek straciła, niewidomy. — Cha! cha!
Maciek rzucił się bronić kobiety, ale ona go odepchnęła.
— Idź sobie — idź, ja sobie dam rady z niemi — szepnęła — bądź o mnie spokojny, idź, zaklinam i bądź spokojny znajdziesz mnie gdziem ci przyrzekła.
Żak odstąpił, ale nie odszedł.
— No — no, moja królowo! do gospody — zawołali żebracy — do gospody. Niechaj Bractwo osądzi... Dość nas jest tu i bez ciebie co żebrzemy, a co dzień to ich jeszcze napływa z całego świata. Ale chwała Bogu — jest na to prawo i biczysko.
— Czemuś się nie jawiła do gospody, przyszedłszy do Krakowa?
— A któż tam wie gospodę waszą i zwyczaje?
— Tem ci gorzej że nie wiesz o nich.
— No! dalej! ruszaj!
Ogromny dziad, którego zwali swoi Lagusem, zamachnął biczem na Agatę, a inni otoczywszy ją, powiedli wywrzaskując z sobą.
Szarpiąc i popychając, wyciągnęli Agatę na rynek, minęli kościół Panny Marji, zawrócili się na tył i wązką uliczką brudną pospieszyli ku wrotom nizkiej o jednem piętrze kamienicy, niedaleko zabudowań probostwa stojącej. Kilka starych drzew zwieszały poschłym liściem ubrane gałęzie, nad dach mchem zielonym i trawami pokryty, pośrodku którego wystawał okopcony, pęknięty komin, miejscami cegły żywe, miejscami reszty tynku ukazujący. W grubym murze domu tego kilka nierównej wielkości okien zakopconych, drewnianemi i żelaznami kraty obronnych czerniały