Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

Kobieta zaczerwieniona od gniewu, szła żywo otulając się suknią swoją i po cichu rzucając przekleństwa.
Weszli nareszcie we drzwi i wtoczyli się bez porządku do ciemnej izby schadzek.
— Czego chcecie odemnie? — zawołała Agata stając w pośrodku. Jeżeli wam wolno żebrać w Krakowie, wolno i mnie.
— Otóż bo to, że nie! — zakrzyczał wyłażąc z kąta, siwy starzec siedzący tam nad książką, ubrany w granatowy giermak, pas skórzany i paciorki u pasa, z krzyżem na szyi na czarnym sznurku zwieszonym. Otóż bo to, że nie! — powtórzyli za nim wszyscy, rozstępując się z uszanowaniem.
— Niechaj pan pisarz sądzi i powie co z tą nędznicą robić mamy? Co dzień ich więcej tych włóczęgów, tak że prawdziwym ubogim kawałka chleba wkrótce zabraknie.
I Lagns razem z łysym garbusem, którego zwali Chelpą, smagnęli ją biczami. Agata krzyknęła i rzuciła się ku temu, którego zwali pisarzem, jakby wzywając jego pomocy.
— Precz biczownicy! precz — rzekł pisarz — ja ją wybadam.
I powróciwszy za stół, usiadł poważnie, zabierając się do scrutinium, a dziadowstwo rozstąpiło i porozsiadało na ławach, pod piecem, otaczając zdala Agatę. Lagus i Chelpa stanęli z obu stron obwinionej z biczami, jak by gotowi do smagania.
— Dla czegoś, rzekł pisarz, przybywszy do Krakowa, nie stawiła się do urzędu?
— Do jakiego urzędu? spytała kobieta.