Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

Pomimo przygrzewającego słońca, chłód był w powiewie wiatru, trawy zmarłe szeleściały dziko pod nogami, liście krzyczały nadeptane, wołając: Jutro zima. I kruki krakały: Zima, i wróbel ćwiergotał o mrozach.
A ludziom podobała się przedłużona jesień i ciepło: bo wieśniacy przewracali ziemię, wytrząsali nawozy, a miło im też być musiało siąść na progu chaty spocząć i obejrzeć się. Wesela i skrzypki brzmiały do koła, ślub się spotkał ze ślubem, i nowożeńcy wzajem błogosławili.
W dolinie leżała wioska otoczona sadami, teraz już czerniejącemi tylko, rzędem jeden za drugim bielały kominy, wznosiły się dachy — dwór kędyś dalej bo go nie widać, tylko w górnym końcu wsi kupa gęsta drzew starych otoczyła bielejący kościołek z wystrzeloną wieżyczką i czarnym krzyżykiem.
Kościołek to stary, z boku podparł się na szkarpach, które go jak kule starca podtrzymują — czoło trójkątne ząbkowane z owalnem głęboko wsuniętem oknem świeci czerwonemi i polewanemi cegiełkami. W dwóch wyżłobieniach stoją dwaj święci pańscy, biskupi z mitrami na głowie, z pastorałami w ręku, księgami otwartemi na kolanach. Poznasz starą budowę, bo ją ziemia do koła zasunęła i wchodząc do środka troje schodków przebyć musisz; a mur gruby jak dawniej tylko stawiano, a od czoła w nim, jak czarne oczy, czarne strzelnice widne z dala. Po nad dachem śpiczastym wznosi się wycinana kopułka czarna ze dzwonkiem i krzyżykiem, z której wywieszają w czasie czterdziesto-godzinnego nabożeństwa chorągiewkę czerwoną.
Obok kościołka dzwonica, tak stara jak on, nie