Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Z okna zamkowego August na dziedziniec wyjrzawszy, ulubione swoje stada knyszyńskie oglądał. Wiedziono ze stajen konie, pędzono te, które swobodnie się pasły przez lato i jeszcze nie stały na obroku. Zygmunt jednak poglądał na nie teraz obojętnie prawie, z roztargnieniem. Nie był to już ten gorliwy o wzrost wszystkiego w kraju król, który takim kosztem i z takiem upodobaniem zaprowadzał gospodarstwo po majętnościach swoich, mierzył grunta, chował stada i lał działa w ludwisarni Wileńskiej, aby niemi zamki litewskie i ruskie uzbroił; nie był to już August ten, co wysłał za granicę za kupnem ksiąg, co z upodobaniem czytał je i zbierał, co artystów wspomagał i cenić umiał. Teraz mu wszystko zobojętniało prawie. Dla niego nie ma przyszłości, kilka lat życia może, kilka lat ostatnich, które topi w nasyceniu żądz schorzałego ciała, szukając zapomnienia przeszłości.
Jakby obudzony ze snu po wczorajszem znużeniu, rozkazał prosić Radziwiłła; ale gdy oznajmiony książę marszałek wpadł do sypialni, gdzie król już zadumany w krześle siedział jak wczoraj, nie rzekł słowa do niego, tylko rękę wyciągnął drżącą, spojrzał i dnmał znown. Na chwilę pobudzone życie opuszczało go już.
— Zdrowie W. królewskiej Mości?
August kiwnął głową i ręką poruszył.
— Lepiej? rzekł Radziwiłł.
— Nie gorzej, odparł król.
— Dzięki Bogu! odezwał się książe marszałek, bo przy złem zdrowiu W. k. Mości spraw wiele zalega, a panowie senatorowie polscy szemrzą. Możnaby się zająć niemi.
— Potem, potem, rzekł August, dajcie mi spocząć.