Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaka księżna? spytał.
— Jednać tylko jest.
— Umarła przecie, jak nam z Rusi donoszą.
— Żyje i chce pomówić z Waszą ks. Mością, przybyła prosić łaski królewskiej i sprawiedliwości na brata, który jej majętności zagarnął.
Książę marszałek stał w podziwieniu.
— Gdzie ona jest?
— W mieszkaniu Waszej ks. Mości.
Radziwiłł ruszył się żywiej, zamyślony.
Na progu komnaty, postrzegłszy kobietę w czerni ubraną całkiem, okrytą zasłoną wdowią, osłupiał i cofnął się.
Księżna tak była podobną do nieboszczki królowej Barbary, że mimowolnie marszałek, tem podobieństwem dziwnem uderzony, zastanowił się i zmięszał. Patrzał i oczekiwał głosu z wahaniem się długiem, bo jej nawet nie przywitał.
— Do łaski W. ks. Mości, odezwała się księżna zbliżając, do sprawiedliwości królewskiej przybyłam.
Głos jej był także podobnym do dźwięcznej mowy nieopłakanej nigdy młodej królowej, książę marszałek nie wychodził z osłupienia.
— Przebaczcie, rzekł nakoniec, dziwne podobieństwo, przypomnienie, odjęło mi przytomność. Usiądźcie, słucham i w imię tej do której twarzą i głosem podobni jesteście, uczynię wszystko, wszystko co będę mógł.
— Dzięki choć za pociechę, której dawno nie kosztowałam, płacząc odpowiedziała księżna. O! zaprawdę, jam bardzo biedna i zasługę u Boga mieć będzie, kto mnie podniesie z nieszczęścia.
— Nie wiem, czyście nawet słyszeli kiedy o mnie.