Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie.
— Anny nie ma, dodał Kniaźnik, Zuzannie?
— Nikomu. I znowu patrzał, znów dumał.
Po cichu na palcach sługa wyszedł do sypialni. Tam już niespokojna siedziała Giżanka. Uciekłszy do swojej komnaty, długo w niej pobyć nie mogła, zazdrość miotała nią, pędził strach utracenia władzy nad słabym Augustem.
— Kto to był? spytała żywo. Co to za kobieta? Kto ona? Po co? Kto ją przywiódł? Król mnie nie wołał?
Na te nagromadzone pytania, Kniaźnik powtórzeniem swej rozmowy z królem odpowiedział. Giżanka powstała, zmięszała się i postąpiła do drzwi.
— Król nie kazał was wprowadzać.
— Wejdę sama, rzekła dumnie kobieta i z trzaskiem roztwierając drzwi, wpadła z zapalonemi oczyma do komnaty gdzie August płakał jeszcze. Na widok Giżanki zmieszał się z odrazą, dał znak ręką aby wyszła.
— Co to jest? żywo poczęła mówić zbliżając się Barbara. Dlaczego mi się oddalić każecie? mnie? matce Waszego dziecięcia?
Oczy króla zajaśniały żywo, prawie gniew się w nich odmalował, już zdało się miał rozkazać aby ją precz wyrzucono. Kniaźnik czekał tylko na słowo. W tej chwili Giżanka miotana niepokojem, zbliżyła się tak że prawie dotknęła szaty jego.
— Nie dotykaj mnie! nie dotykaj! zawołał August. Idź sobie! Idź!
— Co to jest? Panie! Dla czego?
— Dziś, nie chcę cię, idź odemnie! nie dotykaj!
A to mówiąc ręce nastawił, jakby chciał odepchnąć.
Rozgniewana, w rozpaczy Giżanka sądząc że ją król